Re:biznes

Karol Jedliński (Hagen): Pierwszy rok to walka z samym sobą. Przegrasz w głowie, przegrasz w życiu

Jak nie trafić na cmentarzysko upadłych biznesów? Czego uczyć się w pierwszym roku prowadzenia działalności?
Karol Jedliński, CEO Hagen

Karol Jedliński – kiedyś dziennikarz Pulsu Biznesu, od sześciu lat właściciel agencji PR-owej hagen comm – opowiedział mi, jak przetrwać pierwszy rok na swoim. To ważne, bo większość młodych firm upada właśnie w pierwszym roku.

Jak nie trafić na cmentarzysko upadłych biznesów? Czego uczyć się w pierwszym roku prowadzenia działalności? A także jak nie dać się własnym demonom, które będą szeptać „nie uda się”? Posłuchaj, co Karol ma do powiedzenia na ten temat. Wyrzeczenia, presja i trudne emocje niemal go złamały i zawróciły na etat.

Zapisz się na newsletter Rebiznes. Link do formularza znajduje się tutaj https://rebiznes.pl/newsletter/

W Pulsie Biznesu przepracowałeś 14 lat. Co takiego zadziało się w Twoim życiu, że w 2017 roku zdecydowałeś się odejść i uruchomić własny biznes?

Skłoniły mnie ku temu trzy rzeczy.

Po pierwsze wypalenie zawodowe. Przez ile lat możesz robić to samo, czując, że się rozwijasz? Gdzieś doszedłem do swojego sufitu.

Po drugie… pozorna wygoda. Na etacie było mi wygodnie, pracowałem ze świetnymi ludźmi, ale jednocześnie doganiała mnie matematyka codzienności. Miałem wtedy trójkę małych dzieci, a pensje dziennikarzy z tej perspektywy nie są przesadnie wysokie. Do tego szybko uderzasz w kolejny, finansowy sufit – ilu może być redaktorów lub naczelnych?

Trzecim, kluczowym elementem była po prostu okazja.

Pracując w Pulsie Biznesu, rozmawiałem z wieloma ludźmi z branży startupowej. Mieli fajne biznesy, ale nie potrafili o nich opowiadać. Więc pomagałem im budować narrację. A to przekładało się na ich wyniki. Na przykład docierali do lepszych inwestorów i zamykali wyższe rundy finansowania. Chciałem tę niszę zagospodarować.

Nie chciałem, żeby taka okazja przeszła mi obok nosa, chociaż było blisko. Zamiast przejść na swoje, mogłem pójść na etat. Miałem nagraną robotę w dużej grupie medialnej, blisko zarządu, za lepsze pieniądze. Była to dobra oferta pracy.

Dlaczego z niej nie skorzystałeś?

Spotkałem się w owym czasie z zaprzyjaźnionym, doświadczonym w boju prezesem-właścicielem dużej firmy deweloperskiej. On doradził mi, żebym nie szedł na etat, żebym myślał odważniej i otworzył coś swojego.

Z tą myślą i dwiema nalewkami w prezencie od niego udałem się z miejsca na kolejne spotkanie. Tym razem z Konradem Pankiewiczem, współzałożycielem jednego z funduszy venture capital.

Myślałem, że Konrad chce porozmawiać o inwestycji, którą mógłbym opisać w Pulsie Biznesu. Ale Konrad zapytał, czy nie myślałem o odejściu z PB. On miał dostęp do startupów, a ja wiedziałem, jak o nich opowiadać. Pojawił się pomysł uruchomienia agencji. Spodobało mi się to. Otworzyliśmy pierwszą butelkę.

Inna butelka trafiła do szefa wspomnianej grupy mediowej. Musiałem go przeprosić. Wyjaśniłem, że nie będę dla niego pracować, że ruszam z Hagenem. Zrozumiał. W końcu sam jest przedsiębiorcą.

Kluczowa decyzja i tak zapadła dzięki wsparciu mojej żony, kobiety wielu talentów i sukcesów. “Nawet jak się nie uda, to damy radę” – orzekła. Miałem wtedy 36 lat, gromadkę dzieci i kredyt. Zaryzykowałem.

Od momentu podjęcia decyzji do uruchomienia agencji potrzebowałeś dwóch miesięcy. Mnie dłużej to zajęło, bo musiałem zbudować finansową poduszkę (o moich przygotowaniach piszę tutaj). Co zrobiłeś w tym czasie, żeby bezpiecznie przejść z etatu na swoje?

Po pierwsze założyłem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. A po drugie zapewniłem sobie finansowanie. Konrad pożyczył mi pieniądze. Nie była to wielka kwota, ale na tyle duża, żeby dać mi poczucie, że nie zginę przy pierwszej czkawce w płynności.

Do tego wiedziałem, że Konrad zarekomenduje mnie swoim spółkom z portfela. W ten sposób pozyskałem pierwszych klientów. Nie mogłem mieć lepszej polisy.

Miałem też świadomość tego, że zaczynam w usługach, a więc nie potrzebowałem wypasionego biura, sprzętu czy wielkiego zespołu. Prawie wszystko mogłem zrobić sam.

Oczywiście zakładałem, że moje przychody nie będą na początku rewelacyjne – i nie były. Ale jeśli w pierwszych miesiącach wychodzisz na zero, to już jest sukces.

Biorąc pod uwagę to, że w pierwszym roku działalności upada większość firm, co Twoim zdaniem powinno być celem na ten pierwszy rok? Przetrwać? Brzmi mało ambitnie.

Na pewno nie warto podsycać czarnych myśli. Trzeba za to nastawić się na przepalenia masy energii i czasu, co niektórzy nazywają ciężką pracę. A będzie jej sporo, bo sporo trzeba się nauczyć. Zarówno od strony biznesowej, jak i administracyjnej, np. o działaniu podatków lub jak rozmawiać z księgową czy sprzedawać usługi.

Dlatego celem na pierwszy rok powinna być szybka edukacja. A jedną z kluczowych umiejętności, którą należy opanować, jest zdolność dostrzegania tego, co przekłada się na efekt biznesowy. Inaczej nigdy nie będziesz pracować mądrze, a bez mądrej pracy nie zbudujesz zaufania klientów. Pracując mądrze, dostarczasz im rezultaty.

Jednocześnie trzeba przyjąć, że ta nauka będzie sporo cię kosztować. Zwłaszcza energetycznie. A co za tym idzie, do przejścia na swoje warto przygotować się pod kątem zdrowotnym i kondycyjnym. To będzie jak rada babci, ale cóż, zgadzam się z babciami – wykonaj badania krwi. Zobacz, co dzieje się w twoim organizmie, żeby później nie było niespodzianek. Ja tego nie zrobiłem, przez co zamiast leczyć się zawczasu, dziwiłem się, że wiosłuję jakby pod prąd.

Kolejna babcina rada: zadbaj o sen. Wysypiaj się. U mnie bywało z tym różnie. Po pracy zajmowałem się dziećmi, a nieraz pracowałem od godziny czwartej rano. Pracowałem często także w niedziele.

Przygotuj się na biologiczną walkę. Pamiętam, że Rafał Brzoska powiedział mi kiedyś, że jak zaczynał, to miał w sobie tę zwierzęcą umiejętność pracy na najwyższych obrotach, nawet wtedy gdy był wyczerpany. Trzeba wiedzieć, jak wykrzesać z siebie siły i czy masz je z czego wykrzesać. Czasem po prostu lepiej podejść do tematu pracy z pokorą: pójść spać i dać się wykazać silniejszym od siebie. W końcu nie każdy jest Rafałem Brzoską.

Wspomniałeś o działaniach, które przekładają się na efekt. Ale gdy zaczynasz, to wszystko wydaje się ważne. Jak w tym nadmiarze obowiązków wybrać to, co działa?

Dla mnie taką ważną rzeczą było budowanie słupka z powtarzalnymi przychodami, czyli podpisywanie nowych umów z klientami. Jednocześnie reinwestowałem zarobione środki w zatrudnienie współpracowników, biuro, integrację.

Dość szybko zauważyłem własne ograniczenia fizyczne i umysłowe, oddalające mnie od najważniejszych rzeczy – kiedy masz kogoś do pomocy, nie musisz rezygnować z ważnych, kluczowych zadań. Możesz je oddelegować. To nie musi być wspólnik czy nawet pracownik, ale np. podwykonawca. Zaufaj ludziom.

A w jaki sposób odsiać ważne od nieważnego? Mnie pomaga autorefleksja – swego rodzaju rachunek sumienia. Jest to trudne, gdy wpadasz w spiralę pracy i zmęczenia, ale raz w miesiącu usiądź i zastanów się, jaka praca daje ci najwięcej wartości w firmie.

W jednym z wywiadów przeczytałem, że w pierwszym roku działalności było tak trudno, że myślałeś o powrocie na etat. Co spowodowało takie myśli?

Bunt mojego ciała. Naginałem własne limity, a nie są one przesadnie wybitne. Do tego miałem niezdiagnozowaną chorobę autoimmunologiczną, która mnie dojeżdżała. Dlatego wcześniej wspomniałem o badaniach krwi. Powinieneś je robić regularnie. Podobnie jak regularnie sprawdza się bilans w spółce czy przeterminowane należności.

Praca nad własną firmą jest wyczerpująca fizycznie. A gdy byłem wyczerpany fizycznie, to zaczynałem czuć się przytłoczony psychicznie. Musiałem zrezygnować z siebie i odstawić na bok własne rytuały i mikroprzyjemności. Wydawało mi się wtedy, że ta rezygnacja z siebie nie ma końca. Do tego byłem przebodźcowany.

Dziś praktycznie nie używam dzwonka w telefonie, mam na stałe wyciszone powiadomienia z maila i mediów społecznościowych. Ale w tamtym czasie dzwonek dzwonił, alerty przychodziły. Byłem bombardowany informacjami zewsząd.

To dołożyło cegiełkę do psychicznego zmęczenia.

Pojawiła się wtedy myśl, że może faktycznie lepiej będzie, jeśli wrócę do starego „ja”, mającego czas na lekturę powieści Murakamiego, wrócę na etat. Znów motywacją była matematyczna kalkulacja: bo co prawda zarabiałem lepiej niż w dziennikarstwie, ale nieproporcjonalnie do czasu i wysiłku, jaki w to wkładałem.

Szybko jednak stwierdziłem, że wycofanie się nie jest rozwiązaniem sytuacji. Włączyłem tryb autorefleksji podszyty męską dumą w stylu „nie, nie mogę się poddać”. Nie chciałem być leszczem w swoich własnych oczach. Postanowiłem pogłówkować, zamiast walić głową w mur.

Skoro nie chciałem się poddać, to dałem sobie jeszcze jedną szansę. Zdecydowałem, że jeśli nie zacznę mądrzej (ergo: mniej) pracować, to wrócę na etat. To był test.

Zatrudniłem kolejną utalentowaną osobę, zainwestowałem w nią potencjalne, swoje zyski. Oddelegowałem część obowiązków. Wyjechałem na długo odkładany urlop do Słowenii. Przez trzy dni nie odczytywałem maili, gapiłem się na zieloną dolinę i biegnące chmury, nawet raz poraził mnie piorun! Firma – niedoczekanie moje – nie upadła bez mojej światłej obecności. Zobaczyłem światełko w tunelu.

Zauważyłem trzy rzeczy. Zmęczenie fizyczne. Rezygnację z siebie. Delegowanie. Mam masę pytań. Zadam trzy. Z jakich rytuałów musiałeś zrezygnować? Ile czasu potrzebowałeś, żeby wrócić do siebie? Jak pokonać mentalną blokadę przed delegowaniem?

Wróciłem do atawistycznych potrzeb, do tego, o czym zawsze, trochę półżartem, prawił mi mój ojciec. Do higieny snu – po prostu zacząłem spać po te książkowe 8 godzin na dobę. Przestałem pracować po godzinie osiemnastej, żeby się wyciszyć. Już nie wstawałem o godzinie czwartej rano, żeby usiąść do komputera. Prosta zmiana, oczywiście wcześniej musiałem zbudować w firmie kompetencje i zasoby by jej dokonać.

Od tamtej pory wszystko zaczęło się jakby płynniej układać. A ile czasu potrzebowałem na to, żeby dojść do wniosku, że muszę uregulować sen? Około roku i czterech miesięcy.

Do tego czasu rezygnowałem z wielu rytuałów. Przy czym już wtedy miałem małe dzieci, więc to one dały początek wyrzeczeniom. Firma jedynie dokręciła śrubę. Przestałem uprawiać sport. Nie czytałem książek. Wszystko robiłem w pośpiechu. Nie miałem czasu dla znajomych. Była praca i były dzieci. Nie było czasu dla siebie, dla żony, dla chmur. Nie wiedziałem jaka jest pogoda, kto jest ministrem edukacji i po ile jest diesel na Orlenie.

A co do delegowania, to było o tyle łatwo, że… jestem leniwy. Na przekór uważam to za pozytywną cechę w biznesie, bo mając ją, optymalizujesz swoje ruchy, zaczynasz z większą łatwością płacić innym, żeby wykonali pracę za ciebie lub z tobą współpracowali. Bądź ufny i leniwy. Dziel się swoimi zadaniami. Nie nauczysz się delegowania, nie delegując.

Jakie trzy lekcje wyniosłeś z pierwszego roku prowadzenia firmy, które pomogły Ci budować biznes w kolejnych dwunastu miesiącach?

Na pewno autorefleksja. Sam często przegrywam, a porażka jest pożywką dla wiedzy. Uczę się na niektórych błędach, a przynajmniej w to wierzę. To część tej gry. Upadasz, wstajesz, wyciągasz wnioski. Zastanawiasz się, co następnym razem możesz zrobić lepiej. Raczej nie zagłuszasz tych głosów, wołając do siebie „jestem zwycięzcą!”.

Druga rzecz. Jeśli stać cię na zatrudnienie kogoś do pomocy, zrób to. Będzie ci łatwiej oderwać głowę od matni, zespolić życie w rodzinie i w biznesie. Poza tym różne rzeczy się zdarzają. Pogrzeb ojca, choroba, nagły wyjazd. Miej kogoś, kto będzie z tobą w trudnych chwilach. Nie musi być to wspólnik. Może być to pracownik lub podwykonawca.

Po trzecie – wsłuchiwanie się w klientów. Ale takie biznesowe. Jeśli robisz w B2B, to przecież oni też prowadzą biznes, wiedzą coś, często więcej od ciebie. Wykorzystaj to. Jeśli klient np. działa na Zachodzie, podpatruj jego sposób prowadzenia interesów. Być może jest tam coś, z czego mógłbyś skorzystać we własnym biznesie.

Na koniec, gdybyśmy mieli skupić się jedynie na czynnikach wewnętrznych, to jakie jedno ograniczenie foundera spowodowałoby, że on nie przetrwa pierwszego roku działalności? Co zmiecie go z planszy?

Wizja pt. „ile zarobię i co sobie za to kupię” to według mnie za nisko kaloryczne paliwo. Daleko na nim nie pociągniesz. A to dlatego, że często na początku twoje konto będzie świecić pustkami. A nawet gdy wystawisz faktury dajmy na to 100 000 złotych, może się okazać, że po uregulowaniu rachunków tak naprawdę nie zarobiłeś, ale wyszedłeś na zero.

Skupianie się na odległym celu jest ważne, ale niewystarczające, żeby przetrwać pierwszy rok. Ważne są też krótkoterminowe cele, szybkie, pozornie błahe zwycięstwa i małe kroki. Tocz nieustanne mikropotyczki z samym sobą zamiast wielkich, romantycznych bitew. To wprost zapożyczyłem z „Atomowych nawyków” Jamesa Cleara. Na mnie to działa.

Przyczep się do czegoś, co jest tym zyskiem z zaczętego biznesu tu i teraz. Do nauki, do poznawania ludzi, do chęci rozwijania czegoś swojego. Znajdź coś. Dla mnie tą motywacją jest m.in. „wyruszenie z jaskini na polowanie”. Może i zwierz duży, może i dzida krótka, do tego wieje i pada, ale jednak ruszyłem tyłek sprzed ogniska. Skoro aż tyle, to jak w piosence do kultowego „Kilera” – „Poczekam, popatrzę, zrozumiem więcej i wtedy wreszcie sam też włączę się do akcji”.

Autor

Jestem właścicielem i redaktorem naczelnym Rebiznes.pl. Pomagam przedsiębiorcom pisać o ich firmach. Jeśli chcesz, żebym napisał o Twojej, odezwij się do mnie – adam.sawicki@rebiznes.pl.
Udostępnij
Przeczytaj również